Żyję dla weekendów
Garfield

Dni pomknęły jeden za drugim, nie wiadomo kiedy przyszedł weekend. Ale nie zapomnieliśmy o naszych kleniach, o nie! W dodatku mam do przetestowania nowy kołowrotek. Wierzcie lub nie, ale dostałem w prezencie od taty oryginalnego Mitchella, takiego jakim łowił na przykład John Wilson. Jest o wiele starszy ode mnie, ale nigdy nie był używany. Przeleżał w pudełku kilkadziesiąt lat, ma oryginalny kartonik, instrukcję i jest po prostu przepiękny. Wszystko jest w nim zachwycające, głośna terkotka i hamulec, skręcana korbka, zaokrąglone kształty. Jak powszechnie wiadomo, jedną z moich słabości jest zamiłowanie do starego sprzętu. Nie mogę się doczekać, aż go wypróbuję.

W sobotę życie zmienia światło na zielone i znowu ruszamy na ryby. Silna grupa pod wezwaniem liczy trzech wędkarzy. Do ekipy dołącza Tomek, pseudonim Machu. Brat mojej mamy, czyli mój wujek, a szwagier pana Mirka… Łapiecie o co chodzi, co będę tłumaczył. Pogoda znowu wietrzna i lekko deszczowo-mokrawa. Okazuje się, że 'nasze’ miejscówki tym razem są pozajmowane. Choć bardziej precyzyjnym określeniem byłoby 'oblężone’. Trudno. Strata mała, a żal krótki, jak mawiał klasyk. Szybko przeskakujemy na inny odcinek rzeki. Nie wiemy, czego się po nim spodziewać, ale łowienie w nowych miejscach ma swój urok. Szybki rekonesans wzdłuż brzegu. Wygląda to dobrze, naprawdę nieźle.

Ja i padre siadamy powyżej przecinającego rzekę drzewa, Tomek parkuje się kilkadziesiąt metrów powyżej, na prostym odcinku z rynienką pod naszym brzegiem. Kolejny dzień przynosi kolejne niespodzianki: na miejscu z drzewem niemal kompletna cisza, najpierw wkraczam do akcji ze swoim nowym nabytkiem. Okazuje się, że do łowienia takim kołowrotkiem trzeba przywyknąć, co sprawia mi perwersyjną przyjemność. Przypomina mi się samochód, którym jeździłem chwilę jako młody kierowca. Stary VW T3 Multivan. Jak ktoś nie znał tego auta, raczej nie miał szans na płynną jazdę. Takie luźne skojarzenie. Spokojnie, Mitchella też opanuję. Powolutku. Tak czy siak, ani ja, ani pan Mirek nie osiągamy żadnych sukcesów. Jedno stuknięcie skwitowane pustym zacięciem. I to wszystko.

Za to u Tomka dzieją się straszne rzeczy. Obrał niecodzienną taktykę i przyniosła ona spektakularne sukcesy. Złowił kilka kleni, ale za to jakich! Prawdziwe smoki po 40-45 cm! Ogromne kluchy z grubymi brzuszyskami, aż miło popatrzeć. Nowe miejsce okazało sie strzałem w dziesiatkę. U nas nie jest tak kolorowo. Po dwóch godzinach bez brania uznajemy, że trzeba coś zmienić. Tato idzie na drugą stronę rzeki, ja schodzę stanowisko niżej. Jak w przewidywalnym kryminale, następuje nagły zwrot akcji. W jednym z pierwszych przepuszczeń siada mi ładna ryba. Po zacięciu odpala świecę, jak nie przymierzając, konkretny szczupak. Piękny, wypasiony klusek to pierwsza ryba na nowy kołowrotek, co oczywiście uwieczniam na zdjęciach.

W tym samym czasie tato zacina bardzo dużą rybę na drugim brzegu. Niewiele może jej zrobić, to prawdziwy czołg. Po dłuższym przeciąganiu liny klenisko odpada. Szkoda. Z drugiej strony, widać potencjał na złowienie prawdziwego monstrum. Za kilka minut znowu mam rybę. Piękne branie i wcinka w tempo, ale tym razem ryba jest sporo większa i bardzo gwałtownie nurkuje w zielska. Takiego odjazdu nie zatrzymam siłą, musiałbym chyba mieć karpiowy sprzęt. Haczyk wypina się. Dobrze, że nie został w pyszczku ryby. Zapadają ciemności, musimy się zwijać. Co za końcówka! Świetny finisz podpowiada nam, gdzie próbować następnym razem. Weekend się jeszcze nie skończył, może jutro?…

Autor: Paweł Pawlik

POZOSTAW KOMENTARZ

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *