Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca…
Kazik

Zacząłem pisać ten tekst w prima aprilis, jakby to powiedzieli starożytni Rzymianie. U nas to zwyczajnie 1 kwietnia. Niektórzy lubią stroić sobie w ten dzień żarty. Na pewno niezłym żartem jest tegoroczna pogoda. Kilka tygodni temu, w marcu, miałem na wyjeździe na Bornholm iście majową pogodę. A teraz, wydawałoby się u progu wiosny, powróciły mrozy i śnieg. Może nie w jakiejś apokaliptycznej skali, ale jednak. Zimowa aura nie jest zbyt przewidywalna, o czym wielokrotnie się przekonaliśmy, jadąc na morskie trocie. Zdarzało się, że niemal przez cały tydzień trzeba było szukać odpowiednich łowisk i chować się przed wiatrem. A i tak kończyło się na tym, że dostawało się falami po mordzie i rwało zielsko z kotwic prawie w każdym rzucie. Oczywiście takie warunki mają swój urok. Kiedy uda się złowić jakieś ryby w mroźnym piekle, to cieszą, bardzo cieszą. Już chyba nie podwójnie, a poczwórnie.

Z drugiej strony, przyjemnie co jakiś czas powędkować w spokojniejszych warunkach. Sami wiecie, w takich, kiedy nie myślimy ciągle, czy zaraz nie zmyje nas z kamienia i fikniemy koziołka do lodowatej wody. Można wtedy odwiedzić wszystkie ulubione łowiska, a efektywny czas łowienia bardzo się zwiększa. Przynęta ciągle jest w wodzie, bo nie wychodzimy co chwilę na brzeg, żeby przeschnąć lub ogrzać zgrabiałe dłonie. Przed wyjazdem bardzo liczyłem na to, że trafią się warunki umożliwiające komfortowe łowienie i moje życzenie się spełniło. Niemal cały tydzień świeciło słońce, a wiatry były bardzo umiarkowane. Powierzchnia morza przez większość czasu była gładka jak lustro. Mogłem łowić o dowolnej porze dnia i odwiedzić ulubione zakątki wyspy. Udało się wreszcie połowić na miejscach, które od dawna mi się podobały, ale pogoda uniemożliwiała wrzucenie tam przynęty przez kilka wypraw z rzędu.

Pierwszy dzień to zawsze swoiste rozpoznanie. Odwiedzam stare miejscówki, patrzę co się zmieniło. Okazuje się, że woda jest bardzo niska. Zupełnie inaczej niż poprzednio! Oczywiście ma to swoje zalety i wady. Plusy? Można wejść w bardziej niedostępne rejony, być może stanąć na kamieniu, przy którym kiedyś złapaliśmy rybę. Z drugiej strony, kiedy woda jest podniesiona, przybrzeżne kamienie i rośliny są zalane. Nie jest tajemnicą, że ryby często podchodzą koło nich żerować. Wniosek: przy każdej wodzie można marudzić, ale po co?… Łowi się komfortowo. Woda ma co prawda marcową ciepłotę (a właściwie wyczuwalny chłodek), ale mocne słońce sprawia, że powietrze ma kilkanaście stopni, dlatego można długo łowić bez wychodzenia na brzeg. Przez cały dzień mam jedno branie. Popołudniu nieduża srebrna ryba odpada mi od wahadła. Kontakt z trocią już w pierwszy dzień bardzo cieszy.

Dzień drugi to wędrówka po nowych miejscach. Jak wspomniałem, od dawna chciałem sprawdzić pewne odcinki wybrzeża, ale pogoda to uniemożliwiała. Warunki do łowienia znowu są wspaniałe, jest bardzo ciepło. Rano nie mam żadnych brań, mimo że sprawdziłem kilka kilometrów wybrzeża. Wczesnym popołudniem mam delikatne branie na ciekawym kamienistym placyku. Niestety, po kilku sekundach ryba spada. Nie była duża, myślę, że mogła mieć do 50 cm. Zapamiętuję to miejsce i idę dalej. Kolejne odcinki zachwycają swoją urodą i walorami wędkarskimi. Właściwie w każdym rzucie mógłbym złowić rybę, takie mam odczucia. Bogatszy w nowe doświadczenia, wracam tą samą drogą do auta. Zatrzymuję się w miejscu, gdzie miałem spad. W jednym z pierwszych rzutów bardzo mocne branie (i równie mocne zacięcie) daje mi pierwszą rybę wyjazdu. Troć, która ma jakieś 52 cm, jest ślicznie ubarwiona. Cały wierzch głowy, grzbiet, górna część płetwy ogonowej, a nawet płetwa tłuszczowa ma mnóstwo pomarańczowo-rdzawych kropek. Za kilka minut mam w tym miejscu jeszcze jedno branie. Ryba jest podobnej wielkości, ale tym razem przegrywam starcie. Po zacięciu gwałtownie młynkuje i udaje jej się wbić kotwicę z kamienie. Wyciągam blachę z rozprostowanym jednym grotem. Mimo wszystko jestem bardzo zadowolony z wyników.

Trzeciego dnia znowu sporo jeżdżę, odwiedzam różne miejsca. Korzystam ze sprzyjających warunków. Co ciekawe, na jednym z miejsc, kilkaset metrów ode mnie trzech duńskich wędkarzy wchodzi do wody i od razu wyciąga dwie ryby: jedna to czterdziestka, druga ma jakieś 55-60 cm. To wysrebrzony, smukły kelt, bardzo ładny. No proszę, a ja tyle rzucałem i nic! Na pocieszenie po jakimś czasie (już po odejściu sąsiadów) łowię ślicznego, 40 cm srebrniaczka.

Czwarty dzień to zdecydowanie najwięcej przejechanych kilometrów. Odwiedzam mnóstwo łowisk. Na każdym łowi się kapitalnie. Niestety nie mam brania, ale tak to już jest na trociach. Zapoznałem się z kilkoma nowymi metami i na pewno jeszcze na nie wrócę.

W piąty dzień rewanżuję się moim duńskim kolegom. Tym razem to oni są już w wodzie, a ja przyjeżdżam później i zaczynam łowić kilkaset metrów od nich. W siódmym rzucie mam branie i zacinam potężną rybę. Po kilku sekundach wykonuje ona niesamowity skok między dwiema falami. Jej lot trwa ułamek sekundy, ale ja postrzegam to jak w zwolnionym tempie. Widzę, że jest wielka, ma potężny łeb i wysoki profil. Podejrzewam, że to moja największa troć i obiecuję sobie zachować spokój (łatwo powiedzieć!). Hol jest raczej siłowy, po obu stronach barykady. Ryba jest niezwykle mocna, bierze hamulec, a nawet ponownie wyskakuje pod moimi nogami. Chwila tradycyjnego zamieszania z podbierakiem (tym razem na szczęście go wziąłem…) i ogromna radość! Pośpieszny pomiar wskazuje 77 cm. To wspaniała nagroda za tysiące rzutów, jakie oddałem w ciągu tych kilku dni. Napawam się kolorami i sylwetką zdobyczy. Szybko robię kilka zdjęć telefonem. Później okazuje się, że nie są najlepszej jakości, ale taka jest cena samotnych wypraw. Poza tym było warto się śpieszyć, ryba wróciła do wody w doskonałej kondycji, a o to najbardziej się bałem. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.

Oceniając te wydarzenia z ponad miesięcznej perspektywy (napisanie tego tekstu zajęło mi 'zaledwie’ miesiąc, jest 30 kwietnia i jutro jadę otworzyć sezon boleniowy) muszę się przyznać, że całe zajście było niemal surrealistyczne. Pamiętam branie, hol, wyskoki, widok ryby w podbieraku i w wodzie, na przybrzeżnych kamieniach… Pamiętam jak wypuszczona rusza energicznie w stronę pobliskiego kamienia i znika na głębszej wodzie. Ale scena wydaje się jakby filmowa, nieprawdopodobna. To było cudowne przeżycie. Łowię w tej okolicy właściwie przez cały dzień. Sprawdzam miejsca w lewo i w prawo, zmieniam przynęty. Cieszę się wspaniałym dniem. Po takim początku oczywiście wszystko się udaje. Nic się nie pląta, przynęty prowadzi się doskonale. Żyć nie umierać! Popołudniu łowię kolejnego małego srebrniaczka, o bardzo ładnym, fioletowym odcieniu.

Do szóstego, ostatniego dnia wędkowania podchodzę bardzo urlopowo. O poranku kontrolnie odwiedzam wczorajsze Miejsce Zbrodni. Testuję też nową wędkę, która cierpliwie czekała na swoją szansę. Dzisiaj brań nie ma, więc wracam do domku na śniadanie. Rozwieszam spodniobuty, żeby spokojnie wyschły i resztę dnia cieszę się wypoczynkiem. Wyjazd oceniam jako bardzo, bardzo udany. Pierwszy raz miałem takie warunki i było to ciekawe doświadczenie. Wiem, że wielu wędkarzy łowiących morskie trocie narzeka, kiedy nie ma fal i wiatru. Ryby chyba rzeczywiście są wtedy mniej aktywne, bardziej nieufne. Może to i prawda. Ale ja byłem bardzo zadowolony, bo każdego dnia mogłem efektywnie łowić. A nawet jeśli brań było mniej?… Przecież jakieś były i udało mi się złowić trocie. Czego chcieć więcej?… Zobaczymy, jak będzie następnym razem. W sekcji Wyprawy na naszej stronie będzie można znaleźć fotorelację z tego wyjazdu.

Autor: Paweł Pawlik

POZOSTAW KOMENTARZ

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *