Co innego jest słyszeć, a co innego wiedzieć na pewno.
Rudyard Kipling

Nadchodzi zima. Zima oznacza długie wieczory, krótkie dni i okres ochronny dla większości drapieżników. I choć wędkarski sezon na dobrą sprawę nigdy się nie kończy, to nie da się ukryć że zimą tempo nieco spada. Od końca grudnia na mniej więcej pół roku żegnamy się z boleniami, sandaczami i szczupakami. I nawet jeśli początek roku daje nam szansę, aby zmierzyć się z najszlachetniejszymi rybami polskich wód, czyli trocią, łososiem i potokowcem, to i tak możliwości manewru są mocno ograniczone. Nie każdy ma trociową rzekę za oknem. Z powyższych przyczyn to właśnie zimę tradycyjnie przeznacza się na uzupełnianie strat w sprzęcie i konserwację tego co zostało.

Przeglądamy pudełka, przewijamy linki, sprawdzamy haki… No właśnie, co nam zostało w pudełkach?… Część przynęt pewnie utkwiła w kołkach i kamieniach. Część zeżarły nam szczupaki, które przy dużej ilości brań czyszczą przegródki pudełek w zastraszającym tempie. A to rozciął gumę na pół, a to urwał ogon, a to ze smakiem schrupał woblera… A może głośny strzał plecionki obwieścił, że nasz ulubiony jerk 'poszedł’ przy rzucie?… Co gorsza, największe straty są wśród najlepszych przynęt – to logiczne, w końcu najwięcej ryb miało z nimi kontakt i najwięcej czasu spędzały w wodzie. Zanim wybierzemy się na zakupy i miejsce posiekanych gum i porozgninanych haków zajmą rzędy świeżutkich wabików, zastanówmy się nad tymi 'najlepszymi przynętami’. To znaczy jakimi?… Cóż… Najlepsza to taka, która łowi ryby. Taka, która jest skuteczna. Gdyby jeszcze była skuteczna w każdych warunkach. I przy każdej pogodzie. Zaraz, zaraz… Maszyny stop. Czas na dygresję.

PANCERNA DYGRESJA

Każdy, kto choć trochę interesuje się II Wojną Światową, pamięta że był to zmierzch ery pancerników. Ich rolę (jako siły uderzeniowej floty) przejmowały stopniowo lotniskowce. Zanim jednak nastał ten zmierzch, okręty liniowe były największymi maszynami bojowymi stworzonymi przez człowieka. Swymi rozmiarami, sylwetką i potworną siłą ognia budziły respekt. Kto widział archiwalne zdjęcia pancerników, najlepiej ujęcia od strony dziobu, ten wie o czym mowa. W pierwszych dekadach XX wieku dokonał się znaczny skok w technologii budowy i uzbrajania tych kolosów. Pancerze stawały się coraz grubsze, coraz liczniejsze działa były coraz potężniejsze i schowane w ogromnych wieżach, rosła szybkość i wyporność. Ale to nie koniec.

Działa okrętowe były lepiej wykonane, a systemy kierowania ogniem coraz wymyślniejsze, dlatego zwiększał się praktyczny zasięg ognia okrętu. Skutek? Kiedy dochodziło do starcia pancerników w II Wojnie Światowej, walka z zasady rozpoczynała się na dużo większym dystansie niż podczas bitwy jutlandzkiej (największej bitwy morskiej I WŚ). Nie ma się czemu dziwić. Dla przykładu, najlepsze działa niemieckiej floty w 1916 miały kaliber 280 mm, a najlepsze pancerniki niemieckie II Wojny, Bismarck i Tirpitz posiadały artylerię o kalibrze 380 mm. Duża czy mała różnica? Na papierze te dwie liczby wyglądają dość podobnie. Nic bardziej mylnego. Pociski stały się (w przybliżeniu) trzy razy cięższe i leciały dwa razy dalej. I co oczywiste – miały o wiele większą moc niszczącą. Po co o tym mówimy? Chciałem pokazać jak bardzo rozwinęły się okręty liniowe w stosunkowo krótkim czasie oddzielającym dwie wojny światowe.

No dobrze, ale po co o tym mówimy?!… Zaraz przeniesiemy to na świat przynęt. Tak, tak, zobaczycie. Otóż problem w tym, że cały ten rozwój techniczny tylko w ograniczonym stopniu przełożył się na skuteczność ognia pancerników. Celne posłanie pocisku ważącego niemal tonę na odległość kilkudziesięciu kilometrów jest niezwykle skomplikowanym zadaniem. Trzeba wziąć pod uwagę własną prędkość i kurs, prędkość i kurs wroga, odległość od celu, siłę i kierunek wiatru, wilgotność powietrza, oddziaływanie grawitacji, a nawet takie 'detale’ jak efekt Coriolisa, czyli odchylenie spowodowane ruchem obrotowym Ziemi, przy tych odległościach mogące wynosić nawet kilkadziesiąt metrów! Uff, trudna sprawa. A pamiętajmy, że nie stoimy na strzelnicy, tylko prujemy wzburzone morze! I wszystkie dane cały czas się zmieniają!

W praktyce powodowało to często sytuacje tyle frustrujące, co zabawne. Bywało, że okręty godzinami rzucały w siebie setkami ton stali bez większych widocznych efektów. Przykład? Gdy dobijano niemiecki pancernik Bismarck (który wtedy stanowił już niemal nieruchomy, łatwy cel!) brytyjski admirał, wściekły z powodu niecelnego ognia własnych okrętów, stwierdził że równie dobrze mógłby rzucić we wroga własną lornetką. Z drugiej strony, czasami wystarczało dosłownie kilka salw, by osiągnąć rozstrzygnięcie, tak jak to miało miejsce w wypadku zatopienia okrętu flagowego brytyjskiej Royal Navy, HMS Hood. Te dwie historie to w zasadzie fragment jednej, większej. Polecam się zapoznać, to bardzo ciekawe. I w ten właśnie sposób bitwy okrętów liniowych, mające w sobie coś z rycerskich pojedynków, stopniowo odeszły do historii. Z czasem marynarki wojenne wielkich mocarstw doszły do słusznego wniosku, że samoloty startujące z lotniskowca są o wiele skuteczniejsze (choć mniej romantyczne) niż bezpośredni ogień. Ale to już, jak mawiał Kipling, inna historia.

BEZMIAR ZMIENNYCH

Mam nadzieję, że jeśli dotarliście aż tutaj, to chcecie się przekonać do czego prowadziła nasza rozwlekła marynistyczna dygresja… Również nad wodą może się nam wydawać, że mamy świetny, zaawansowany sprzęt, ale kiedy w grę wchodzi mnóstwo czynników, dziesiątki zmiennych, cała nasza przebiegłość potrafi w mgnieniu oka wyparować… Właśnie tak bywa z przynętami. Ostatnio dość często spotykałem się z życzliwymi, ale dość krytycznymi opiniami na temat używanych przeze mnie przynęt. Bardzo mnie one zaciekawiły. Nie chciałbym cytować ich dosłownie. Chodzi mi raczej o pewien kanon…

Takie przynęty są selektywne, lepsze, takie są gorsze. Gdybym łowił większymi, to złowiłbym te większe. Gdybym podciągał, zamiast podszarpywać… Gdyby na jerki, a nie na gumy, byłoby mniej pustych brań. Gdyby, na gumy, a nie na woblery… I tak dalej. Nie chodzi o to, że nie cenię cudzych opinii. Przeciwnie, bardzo je lubię. Oznaczają, że ktoś obserwuje, myśli, coś dostrzega, czymś się ze mną dzieli. Bardzo chętnie rozmawiam na temat wędkarstwa, bo to moja pasja, a przy okazji mogę się czegoś nauczyć.

Zastanawia mnie tylko ta mordercza pewność, z jaką czasami wygłaszane są poglądy. Zawsze, nigdy, na pewno. Żadnego trybu przypuszczającego. Zero wahania. Zero wątpliwości. Gratuluję pewności siebie, ale czy można wygłaszać tak autorytatywne opinie na temat przynęty czy jej prowadzenia, jeśli nie było się w tym czasie i miejscu nad wodą? Czy nawet jeśli mamy się za doskonałych wędkarzy (oby nie…) możemy z całą pewnością stwierdzić, że nasz pomysł był lepszy? A jak to sprawdzić?… Czym zmierzyć?… Nie, to mi zupełnie nie pasuje.

Nigdy nie było, nie ma i nie będzie superprzynęty, która zawsze byłaby skuteczna. Z tej prostej przyczyny, że łowiąc ryby, cały czas napotykamy zupełnie różne warunki. Woda rośnie i spada, ogrzewa się i studzi, raz jest czysta, raz brudna, raz świeci słońce i wieje wiatr, a innym razem pada deszcz. Najciekawsze jest to, że tylko część czynników możemy zaobserwować 'z powierzchni’. Bo skąd wiemy co może dziać się pod wodą?!… Załóżmy, że chcemy łowić szczupaki. Jaki pokarm pobierają dziś ryby?… Żrą tłuste krąpie, czy może kolorowe krasnopióry?… A może coś im odbiło i chwilowo trwa ścisły post?… Gdzie się ustawiły?… Czy w ogóle są w łowisku?…

Takich pytań można zadać setki. Nagle prowadzenie ognia z pancernika nie wydaje się aż tak trudne: przynajmniej widzimy gdzie padają pociski. Salwa za krótka, dodać 300 metrów. Teraz spóźniona, wieże 4 stopnie w lewo… Obramowanie… W celu! Łatwizna.

GDY DWÓCH ROBI TO SAMO...

Ale co tam, zaszalejmy. Załóżmy, że mamy przynętę doskonałą. Wiemy, że jest idealnie dobrana. Tylko jak ją prowadzić?… Kolejne schody! Przypomina mi się pewien wietrzny dzień na jeziorze. Łowimy z Tatą okonie. A raczej – on łowi, ja się przyglądam. Przynęta ta sama. Sprzęt niemal identyczny. Wyniki zupełnie różne. A siedzimy obok siebie na łodzi! Przypadek? Nie sądzę. 'Gdy dwóch robi to samo, to nie jest to samo’, jak mawiali starożytni Rzymianie. Wróćmy zatem do tego, czym są dobre przynęty. Moim zdaniem, dobra przynęta to taka, która jest skuteczna w danych (niepowtarzalnych!) okolicznościach. A to oznacza, że w ogóle nie ma przynęt złych. Są tylko nieodpowiednie okoliczności na ich zastosowanie.

Kiedyś czytałem, że na początku XX wieku w USA opatentowano przynętę na bassy w postaci metalowego otwieracza do puszek (a może butelek?) z przytwierdzoną kotwicą. Nie jestem zaskoczony. Gdy ryby są aktywne, zaatakują nawet takie cudo. Pewnie, że niektóre przynęty mają w sobie to 'coś’ i częściej niż inne bywają strzałem w dziesiątkę. Ale równie często mogą okazać się zupełnie nieskuteczne. I nie zmieni tego fakt, że tydzień temu chciały brać tylko na to. Dziś nie chcą. Zamiast teoretyzować i zastanawiać się 'co by się złowiło, gdyby…’, lepiej wyciągać wnioski z minionych wypraw i tego co faktycznie UDAŁO się złowić. Zeszłorocznych rekordów już nie pobijemy. Możemy je poprawić w przyszłym sezonie. Tymczasem cieszmy się z tego, co osiągnęliśmy. Właśnie dlatego kiedy uzupełniam luki w pudełkach, lubię do sprawdzonych kolorów i wzorów wpuścić nutę szaleństwa. Coś nowego. Coś dziwnego. Kto wie, może tym razem TO będzie prawdziwy killer?…

Jedną z zalet wędkarstwa jest to, że uczy nas pokory. Jeszcze nie raz przyjdzie nam niespodziewanie 'zabalonić’. Równie niespodziewanie możemy pięknie połowić (oby jak najczęściej!). W tej nieprzewidywalności też jest wiele uroku. Jeśli chodzi o szczupaki (nie dam im dziś spokoju…) z różnych przyczyn utarło i utarmosiło się w – że tak to ujmę – masowej świadomości wędkarzy, że duże szczupaki łowi się na jerki. To bez wątpienia świetne przynęty. Czasami dopiero odpowiednio duża przynęta potrafi sprowokować do ataku te okazalsze zębacze. Problem w tym, że niekiedy bywa zupełnie odwrotnie! Grube szczupaki zajadają małe woblery i gumy, nieufnie odnosząc się do wielkich bezsterowców. Ani w jednej, ani w drugiej sytuacji nie ma nic nienaturalnego. Świadomy tego wędkarz nie będzie dogmatycznie odnosił się do doboru przynęt.

’Wadą’ takiego podejścia jest to, że na dłuższą wyprawę musimy zabierać bardzo duże ilości przynęt. Słowo 'wada’ wziąłem w cudzysłów, bo z doświadczenia (sprawdzone na sobie!) wiem, że bardzo często spinningista jest po trosze kolekcjonerem i wcale nie przeszkadza mu rosnący arsenał wędkarskiej biżuterii. Tytuł tego tekstu to również cytat z Kiplinga (jeden już padł w tak zwanym międzyczasie). W kontekście powyższych wywodów jest on dla mnie wędkarską przestrogą – zanim ocenię czyjś pomysł i podrzucę swój, 'lepszy’, dobrze się zastanowię… Może w tym czasie dojdę do wniosku, że chyba jednak wie co robi?… A to cwaniak!…

P.S. A na ryby zabieram ze sobą szeroki wachlarz przynęt. Nigdy nie wiadomo, która tym razem okaże się asem!

Autor: Paweł Pawlik

2 thoughts to “Co innego jest słyszeć, a co innego wiedzieć na pewno

  • Tomek

    Ciekawa historia o pancernikach!

    Odpowiedz
    • admin

      Dzięki, fajnie że się podobało!

      Odpowiedz

POZOSTAW KOMENTARZ

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *